Olaf Swolkień: Problem chodników


„Dzień bez samochodu” we wrześniu 2004 r. w Krakowie, zamiast prowadzić tzw. działania pozytywne w rodzaju malowania przez dzieci ulic, postanowiliśmy potraktować dosłownie i zrobić coś dla oswobodzenia krakowskich chodników z samochodów. Większość z nich zamieniona została w ostatnich latach na bezpłatne parkingi.

Władze Krakowa i straż miejska nie tylko, że tolerują ten proceder, ale wręcz do niego zachęcają. Jest to szczególnie widoczne tam, gdzie ulice są zbyt wąskie, by parkować na jezdni. Ponieważ jezdnia i tzw. płynność ruchu samochodów to dla współczesnych Polaków rodzaj świętej krowy, władze miasta w takich sytuacjach przeznaczają na parkowanie chodniki, umieszczając pod znakiem zakazu parkowania tabliczkę z napisem „nie dotyczy chodnika”. Umieszczenie tego znaku jest na wąskich krakowskich chodnikach równoznaczne z niemal kompletnym uniemożliwieniem ruchu pieszego.

Oznacza to także łamanie przepisów kodeksu drogowego, które zakazują parkowania, gdy utrudnia to pieszym płynne poruszanie się i nie zostawia minimum półtora metra pomiędzy pojazdem a ścianami budynku. Kodeks wyraźnie mówi o konieczności spełnienia obu tych warunków. Owe półtora metra to zatem absolutne minimum, ale w wielu wypadkach, gdy np. na ulicy jest sporo pieszych, przestrzeń dla nich powinna być większa. Tymczasem znaki „nie dotyczy chodnika” umieszczane są w Krakowie tam, gdzie szerokość całego chodnika nie przekracza np. 2,5 metra co oznacza, iż każdy samochód zaparkowany na chodniku czterema kołami, łamie prawo i nie może zostawić więcej niż np. 1,2 metra dla pieszych. Jednak w takich sytuacjach kierowcom wydaje się, że tabliczka zwalnia ich od przestrzegania kodeksu.

Tymczasem tak nie jest – mający rangę ustawy kodeks jest aktem wyższego rzędu niż decyzja miejskich urzędników. Najpierw pisaliśmy do krakowskiego Urzędu Miasta. Odpowiedziano nam w stylu kafkowskim, że choć znak jest, to kierowcy mają każdorazowo ocenić, czy określona przez kodeks odległość jest zachowana. Aby to kierowcom uświadomić i zwrócić opinii publicznej uwagę na sam problem, wybraliśmy się wraz z dziennikarzami na ulicę Starowiślną. Wezwani strażnicy zjawili się po około 20 minutach. Wytłumaczyliśmy im o co chodzi i złożyłem formalną skargę na samochody, których parkowanie w tym miejscu łamie wspomniane przepisy kodeksu.

Strażnicy przyznali nam rację i rozpoczęli mierzenie. Okazało się, zgodnie z prawami fizyki, że wszystkie samochody parkujące w tym miejscu – łamią prawo. Kierowcy byli tym całkowicie zaskoczeni i przekonani, że znak umieszczony przez miasto pozwala swobodnie łamać kodeks. Strażnicy wypisali przez godzinę jakieś 12 tzw. pouczeń, a jeżeli kierowca był obecny, to przekonywali go, żeby odjechał, a wówczas rezygnowali nawet z tej formy upomnienia. Kierowcy zresztą okazywali im kompletne lekceważenie. Parkowali widząc strażników, a gdy ci sami własnymi ciałami zastawiali miejsce, wtedy stawali parę metrów dalej. Na pytania, jaki przepis łamią odpowiadali, że nie są encyklopedią i że prawo jazdy robili 10 lat temu. Inni domagali się z kolei, by ktoś („oni”?) zbudował im parkingi – przypomnienie tego, że ich prywatne decyzje o kupieniu samochodu są właśnie prywatnymi decyzjami, wywoływało autentyczne oburzenie i wściekłość.

Kiedy doszliśmy do skrzyżowania, okazało się, że na wszystkich czterech rogach parkują samochody, często blokując jednocześnie przejścia dla pieszych. Kierowca BMW najpierw próbował uciec i gdyby nie dziennikarze, którzy stanęli przed maską, pewno by mu się to udało, bo strażnicy, wyczuwając chyba kłopoty, podbiegali bardzo niemrawo. No, ale jak już podbiegli, to trzeba było wypisać mandat na 300 złotych. Kierowca rzucał nim o ziemię, groził dziennikarzom, a na koniec z piskiem opon, łamiąc wszystkie przepisy o włączaniu się do ruchu drogowego, odjechał. Strażnicy pytani, dlaczego tolerują takie zachowania, odpowiedzieli, że on miał prawo tak reagować, bo dostał mandat i właściwie wyrażali dla niego współczucie. W pobliżu przechadzał się też patrol policji i był na zachowanie tego kierowcy równie obojętny.

Oczywiście następnego dnia wszyscy parkowali znowu jak poprzednio, a ponieważ nas nie było, to nie było też straży miejskiej. Co ciekawe, mieszkańcy jakiś czas później dzwonili do nas w tej sprawie, nie przyszło im jednak do głowy, że po straż mogą zadzwonić sami. Chyba się krępowali. My natomiast skierowaliśmy do ministerstwa infrastruktury zapytanie o legalność takich znaków, zachęcających do wykroczeń. Otrzymaliśmy odpowiedź przyznającą nam rację. W następnym piśmie zapytaliśmy, jakie działania prawne należy podjąć, żeby sprzeczny z prawem stan rzeczy zmienić. Ministerstwo przesłało nasze pismo do Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego, na dalszy ciąg korespondencji czekamy.

Myślę, że za rok, oprócz malowania jezdni przez dzieci, warto, aby np. w tym dniu nie udzielano dorosłym kierowcom tzw. pouczeń, które traktują jako jeszcze jeden dowód na to, że w Polsce można kpić z prawa, ale pouczano tylko i wyłącznie przez mandaty i przeznaczano je np. na dotowanie transportu zbiorowego. Żeby egzekwowano drobiazgowo zupełnie martwy przepis, zabraniający parkować 10 metrów od przejścia dla pieszych czy 15 metrów od przystanku. Myślę, że ilość miejsc do parkowania zmniejszono by w ten sposób w centrum Krakowa o co najmniej 1/3, a w konsekwencji skutecznie zniechęcono by dorosłych ludzi za kierownicami do pchania się do centrum samochodami i do chamskiego przeszkadzania innym w chodzeniu pieszo. I to byłby, bez żadnych dodatkowych wydatków i cudzysłowu, dzień bez samochodu, a za uzyskane z mandatów pieniądze dałoby się być może wyremontować np. kilka tramwajów.

Ktoś powie, że jest to zajmowanie się bzdurami. A ja jestem przekonany, że to takie drobne rzeczy i tolerancja dla nich mają ogromne znaczenie dla klimatu przyzwolenia także na większe przestępstwa. Bazgroły na murach, przekleństwa, psie kupy, wyjące autoalarmy i radia, chodniki i klomby zamienione na parkingi, hałasujący sąsiedzi, drobne kradzieże – to coś, co zabagnia nasze życie nie mniej niż wielkie afery. Bez przełomu w tych małych sprawach nie wyczyścimy większych. Ktoś, kto nie wierzy, że policja może kogoś ukarać za puszczanie pitbulla bez kagańca, nie uwierzy też, że warto jej pomagać np. zeznaniami w sprawach korupcji czy innych poważniejszych przestępstw. Polska policja i sądy grodzkie muszą przestać mieć możliwość odgrywania roli dobrych wujków wobec ludzi, którzy innym zatruwają życie. Ustawowe odebranie im takiej możliwości i wprowadzenie zasady, że nie ma winy bez kary, jest chyba czymś stosunkowo łatwym, a oddziaływanie społeczne i wychowawcze takich zmian miałoby bardzo pozytywny i długofalowy efekt. Tak jak konsekwentna zmiana codziennych nawyków czy systematyczne stosowanie drobnych zabiegów higienicznych ma dla naszego zdrowia znaczenie większe niż drogie i efektowne operacje.

Olaf Swolkień

Autor jest prezesem Federacji Zielonych Grupa Krakowska i wicedyrektorem Instytutu Spraw Obywatelskich.

P.S. Już po napisaniu tego tekstu przyszła odpowiedź z Urzędu Miasta, w której poinformowano nas, że choć nasza interpretacja prawa jest, zdaniem krakowskich urzędników, „jednostronna”, to jednak znak pozwalający na parkowanie na tym odcinku ulicy, gdzie odbyła się nasza akcja, zostanie usunięty.

Artykuł ukazał się w „Magazynie Obywatel” nr 1/2005.